Matka mojego Pana
Refleksja nad Miriam na podstawie wstępu do Ewangelii według Łukasza
Tytuł rozważania został zaczerpnięty z radosnego okrzyku Elżbiety, żony kapłana Zachariasza, gdy w progu ich domu stanęła Maria-Miriam, brzemienna Dziewica.
Łk 1:39-45
W tym czasie Maryja wybrała się i poszła z pośpiechem w góry do pewnego miasta w pokoleniu Judy. Weszła do domu Zachariasza i pozdrowiła Elżbietę. Gdy Elżbieta usłyszała pozdrowienie Maryi, poruszyło się dzieciątko w jej łonie, a Duch Święty napełnił Elżbietę. Wydała ona okrzyk i powiedziała: Błogosławiona jesteś między niewiastami i błogosławiony jest owoc Twojego łona. A skądże mi to, że Matka mojego Pana przychodzi do mnie? Oto, skoro głos Twego pozdrowienia zabrzmiał w moich uszach, poruszyło się z radości dzieciątko w moim łonie. Błogosławiona jesteś, któraś uwierzyła, że spełnią się słowa powiedziane Ci od Pana. (BT)
A Maria wybrała się w onych dniach w drogę i udała się śpiesznie do górskiej krainy, do miasta judzkiego, i weszła do domu Zachariasza, i pozdrowiła Elżbietę. A gdy Elżbieta usłyszała pozdrowienie Marii, poruszyło się dzieciątko w jej łonie, i Elżbieta napełniona została Duchem Świętym, i zawołała donośnym głosem i rzekła: Błogosławionaś ty między niewiastami i błogosławiony owoc żywota twego. A skądże mi to, że matka mojego Pana przyszła do mnie? Bo oto, gdy dotarł do uszu moich głos pozdrowienia twego, poruszyło się z radości dzieciątko w moim łonie. I błogosławiona, która uwierzyła, że nastąpi wypełnienie słów, które Pan do niej wypowiedział. (BW)
Wprowadzenie. Zachariasz i Elżbieta
Łukasz jako jedyny z grona czterech ewangelistów opisał wydarzenia, znajdujące się w bezpośrednim związku z narodzinami Jana, zwanego później Chrzcicielem, oraz Jezusa Chrystusa. Dotarł do źródeł, rozmawiał z bezpośrednimi świadkami wydarzeń, wysłuchał wspomnień, a w prologu zapisał: postanowiłem i ja, który wszystko od początku przebadałem, dokładnie kolejno ci to opisać, dostojny Teofilu, abyś upewnił się w prawdziwości nauki, jaką odebrałeś. (1:3-4 BW). W ten sposób i my możemy przekonać się, że przedstawiona przez niego historia to nie licentia poetica, ale fakty mające miejsce w konkretnej przestrzeni i czasie (por. 3:1-2). Wśród tych faktów znajduje się relacja ze spotkania Elżbiety, matki Jana, z Miriam, matką Jezusa. Wydarzenia te miały miejsce w drugiej połowie panowania cesarza Augusta i w końcowych latach rządów króla Heroda Wielkiego (pomiędzy 8 a 4 rokiem przed Chr.). Miejscem akcji była Jerozolima oraz małe miasteczka, położone w górzystej Judei oraz wśród łagodnych wzniesień i niewielkich równin Galilei. Łukasz swoją historię rozpoczął od opisu wypadków, do których doszło pewnego popołudnia w Świątyni. Poprzedza je krótka charakterystyka kapłana Zachariasza i Elżbiety, bohaterów tej części Ewangelii. Autor stwierdził: oboje byli sprawiedliwi wobec Boga i postępowali nienagannie według wszystkich przykazań i przepisów Pańskich (1:6 BT). W prostych słowach została zawarta wielka pochwała kapłańskiego małżeństwa, pobożnego, wiernego Bogu i ojczystemu Prawu. Niejako sam Bóg, piórem Łukasza, wyraził swoje uznanie dla ich sprawiedliwości. Tymczasem Zachariasz i Elżbieta patrzyli na własne życie z perspektywy hańby, jaką był brak potomka. Dla ludzi Wschodu nieposiadanie potomstwa było (i jest!) czymś więcej, niż tylko dowodem braku błogosławieństwa. W starożytności dopatrywano się w tym kary za osobisty grzech lub rodzaju przekleństwa za nieprawość poprzednich pokoleń (por. J 9:2). Brak potomka stawiał kapłańskie małżeństwo w niekorzystnym świetle i rzucał cień na ich pobożność. Ich szczęście wiązało się z ukształtowanym przez wieki przekonaniem, według którego podstawowym przejawem Bożego błogosławieństwa dla rodziców są dzieci. Właśnie dlatego Łukasz zaczyna ich historię od podkreślenia, że oboje byli sprawiedliwi. Dla Izraelity czasów biblijnych potomstwo to nie tylko radość i spełnienie siebie, ale także rodzaj polisy ubezpieczeniowej na starość. To wypełnienie pierwszego przykazania, przedłużenie życia i przekazanie pamięci następnym pokoleniom. Brak dziecka odczuwano jako hańbę i wstyd. Ukształtowani pod wpływem opinii innych nie potrafili patrzeć na siebie oczami Boga. Zamiast tego widzieli własne życie w krzywym zwierciadle cudzych sądów. Pragnienia, szczęście i spełnienie – to naturalne oczekiwania człowieka. Tymczasem błogosławieństwo nie musi być czymś nadzwyczajnym. Odnaleźć je możemy w codziennym życiu, w zapachu chleba, w Słowie czytanym o poranku, w modlitwie wzniesionej w prostym odruchu serca, w prostych znakach Bożej opieki, dobroci i łaski. Dla nas to często zbyt mało, choć Panu Bogu wystarczy. My mamy własne oczekiwania związane z pojęciem szczęścia. Gdy do głosu dochodzi nasza stara natura ze swoim niekończącym się chciejstwem, wówczas z niezadowoleniem patrzymy na własne życie. Na świecie jest tak wiele rzeczy, które mogłyby zapewnić szczęście, a my nie możemy ich posiadać! Nie cieszą nas już zwyczajne przejawy Bożej życzliwości. Pod tym względem ewangelia zderza nas z dwoma różnymi wizjami życia: Boga i naszym własnym, ukształtowanym pod wpływem opinii innych. Jezus, wypowiadając swoje błogosławieństwa, przewraca do góry nogami cały nasz system wartości: Szczęśliwi biedni, szczęśliwi zgłodniali, szczęśliwi płaczący (Łk 6:20 NT wyd. interlinearne). W oczach Boga szczęście i błogosławieństwo nie są wynikiem posiadania czy władzy (choćby nad małym portfelem). Swoje źródło ma w świecie ducha. Doskonale ujął to św. Augustyn na początku swojej wielkiej modlitwy (Wyznania): Stworzyłeś nas Panie jako skierowanych ku Tobie i niespokojne jest nasze serce, dopóki nie spocznie w Tobie (I.1). Gdyby szczęście dawało człowiekowi bogactwo czy pełen żołądek, albo dobra zabawa czy uznanie w oczach innych, wówczas bogaci i sławni powinni być najszczęśliwsi. Tymczasem tak nie jest. Pragnienia człowieka skierowane są ku wieczności i doskonałości. Tak zostaliśmy stworzeni i nie zaspokoją nas żadne bożki, nic mniejszego od Boga.
Między sprawiedliwością a doskonałością
Zachariasz i Elżbieta byli sprawiedliwi pomimo braku wyraźnego znaku błogosławieństwa. Sprawiedliwość nie jest jednak synonimem doskonałości. Przyglądając się postawie Zachariasza, możemy zauważyć, że choć był on człowiekiem sprawiedliwym, nie był doskonały. Jesteśmy świadkami jego bolesnego potknięcia na drodze wiary. W krytycznym momencie zabrakło mu zaufania, choć jak możemy zauważyć, nie zabrakło modlitwy. Kapłan od lat modlił się o potomka. Nic się jednak nie działo. Wydawało się, że modlitwy szły w próżnie, a niebo spowite było spiżem. Kapłan starzał się w przekonaniu, że przyjdzie mu zejść z tego świata bez potomka. Wszystko to zmieniło się pewnego dnia, gdy zgodnie z panującym porządkiem, udał się do Świątyni, aby pełnić służbę Bożą. Kapłani, mieszkający poza Jerozolimą, przybywali tu na czas pełnienia obowiązków. Musiało być ich wielu, skoro każdy z nich mógł tylko raz w życiu złożyć ofiarę w dniu wyznaczonym losowaniem. Jak możemy przeczytać, tego właśnie dnia na Zachariasza padł los, by wejść do świątyni Pańskiej i złożyć ofiarę z kadzidła (1:9). Jego zadaniem było odnowienie ognia i spalenie wonności na ołtarzu przed wejściem do kodesz ha’kodaszim, Świętego Świętych. Były to zwyczajne czynności kapłańskie, którym towarzyszyła modlitwa i poczucie szczególnej bliskości Boga. Szczęście, związane z wyborem do tej zaszczytnej roli, ustąpiło nagłemu lękowi, gdy w miejscu świętym pojawił się anioł. Ten przestrach może nie dziwić. Każdy by się zapewne zląkł, gdyby w spowitym mrokiem pomieszczeniu odkrył nagle czyjąś obecność. Dlatego Gabriel, jeden z aniołów stojących przed Bogiem (1:19; Ap 8:2), zaczął od słów: Nie bój się Zachariaszu! Następnie przekazał radosną nowinę: Twoja prośba została wysłuchana, żona twoja Elżbieta urodzi ci syna (1:13 BT). Niebo pękło, Bóg nakłonił swojego ucha na prośbę swojego sługi. Chyba nie ma niczego piękniejszego niż modlitwa wysłuchana po latach! Wieść była równie wspaniała, co niezwykła. Zachwyt mógł wręcz odebrać mowę i Zachariaszowi rzeczywiście odebrało mowę, choć nie od razu. Zwróćmy uwagę, że w opisie Łukasza podkreślone zostały pewne szczegóły, przywodzące na myśl pierwszego patriarchę Izraela i jego żonę. Zapewne kapłan doskonale znał historię Abrahama i Sary, ich oczekiwanie na syna, trudności w zaufaniu Bogu i cudowne zakończenie. Wiedział też doskonale, że Wszechmogący ma moc wzbudzić potomka nawet z obumarłego ciała (Rdz 18:11-12; Rzym 4:19). Mimo to nie wyciągnął z tej lekcji niczego dla siebie. Czym innym jest bowiem czytanie o nadzwyczajnych interwencjach Boga w przeszłości, a czym innym reakcja na Słowo Boga w naszym życiu. Najwyraźniej znajomość cudzych błędów nie chroni przed popełnianiem podobnych. Rozmyślając nad wydarzeniami w Świątyni musimy przyznać, że również naszej modlitewnej codzienności nie omija rutyna. Usta wciąż powtarzają te same słowa, jednak serce jest już zimne, ostygłe po latach ciszy. Przyzwyczajeni do tego, że nic się nie dzieje zaczynamy tłumaczyć to w jeden możliwy sposób: „Tak widocznie musi być”. I wszystko pozostaje po staremu. Historia Zachariasza uzmysławia nam, że nawet takie modlitwy Bóg słyszy i wysłuchuje. Gdy zaczyna działać, bywamy zaskoczeni i reagujemy zwątpieniem. Odruchowo wątpili nawet wielcy bohaterowie Pisma (będzie jeszcze okazja wrócić do tego), ponieważ człowiekowi wyjątkowo trudno jest się oprzeć niedowiarstwu. Wiara jest niejako przeciwna naszej naturze. Nieprzyjaciel w Ogrodzie zasiał w sercu pierwszych ludzi nieufność wobec Boga i do dziś zbieramy jej gorzkie owoce w sobie. Doskonale ilustruje to wielkanocny poranek. Gdy niewiasty przybiegły do apostołów z radosną wieścią: Pan zmartwychwstał, ci nie dawali im wiary (Łk 24:11). A przecież Jezus wielokrotni zapowiadał, że trzeciego dnia powstanie z grobu (Łk 9:22.44;18:32). W podobnym duchu zareagował Zachariasz. W godzinie próby, która była jednocześnie godziną radosnej nowiny, Zachariasz zwątpił i nie uwierzył poselstwu anioła. Kapłan zareagował automatycznie: To niemożliwe! Przecież jestem już stary i moja żona jest w podeszłym wieku (1:18 BT). Dlatego jako znak otrzymał własne milczenie: zaniemówisz i nie będziesz mógł mówić aż do dnia, kiedy się to stanie, bo nie uwierzyłeś słowom moim, które się wypełnią w swoim czasie (1:20). Hańba bezpłodności głęboko dotykała Elżbietę. Kobiety przeżywają to znacznie bardziej dotkliwiej niż mężczyźni. W małych miasteczkach dwa tysiące lat temu, podobnie jak dziś, nic nie ukryje się przed bacznym wzrokiem sąsiadów. Ranić bliźniego możemy czynem, słowem, ale również wzrokiem. Spojrzenia bolały Elżbietę bardziej niż jej własne myśli. Jednak im większa hańba, tym większa radość, gdy ustąpi przyczyna. W tekście Łukasza jeszcze dziś można odczuć ten głęboki oddech szczęścia wyrażony w modlitwie: Tak uczynił mi Pan, gdy wejrzał łaskawie i zdjął ze mnie hańbę w oczach ludzi. (1,25).
Niewiasta z Nazaretu
W swoich historyczno-zbawczych poszukiwaniach Łukasz dotarł do Niewiasty z Nazaretu. Pół roku po spotkaniu z Zachariaszem w Świątyni, Gabriel znów pojawił się w tej rodzinie. Tym razem przyszedł do młodziutkiej Miriam, narzeczonej Józefa, kuzynki Zachariasza i Elżbiety. W relacji z tego spotkania ważne jest wszystko: zarówno to, że panna pocznie i porodzi – aby spełniło się proroctwo Izajasza, jak i fakt jej zaślubin z mężem z domu Dawida – aby ziściła się obietnica dana królowi Izraela o wiecznym panowaniu jego dynastii. Ważne są słowa o cudownym poczęciu: Duch Święty zstąpi na Ciebie i moc Najwyższego osłoni Cię, aby nowonarodzony mógł być pośrednikiem między niebem i ziemią, szczególnie zaś to, że narodzony z Dziewicy będzie nazwany Synem Bożym, aby mogło się zrealizować marzenie o Immanuelu, Bogu mieszkającym z ludźmi (Mt 1:23).
Reakcja na Słowo
Reakcja Miriam na zwiastowanie jest zadziwiająco dojrzała. Kapłan Zachariasz, domagając się znaku (Po czym to poznam?), okazał się autentycznym dzieckiem Abrahama (i Sary). Zwróciliśmy uwagę na to, że bohaterowie wiary przyjmowali różną postawę wobec Słowa Boga w ich życiu. Bywało, że w pierwszym odruchu reagowali niewiarą, toczyli spór z Bogiem czy zwyczajnie uciekali. Wystarczy przeanalizować historię wielkich powołań znanych z kart Pisma. Fałszywa skromność czy realne obawy, prawdziwe kompleksy czy ukryte lęki, wszystko to służyło za zasłonę dla braku zaufania. Tak reagowali nawet najwięksi – Mojżesz, Gedeon, Eliasz, Jeremiasz czy Jonasz. Do tej listy możemy dopisać cały szereg innych postaci, również z Nowego Testamentu. Zanim ostatecznie wyruszyli w drogę, w którą Bóg ich posyłał, aby realizować Jego wolę, wymawiali się własnymi słabościami, wiekiem, pozycją społeczną. Prosili, aby Bóg znalazł sobie kogoś innego na ich miejsce (Wj 4:13; Sdz 6:15-17; 1 Krl 19:4; Jr 1:6; Łk 5:8). Na firmamencie tych postaci Miriam, ze swoją postawą bezwzględnego posłuszeństwa i całkowitego zaufania, świeci zdecydowanie jaśniej. Nie domaga się znaków, jak Zachariasz czy Gedeon, nie próbuje uniknąć ciężaru służby, jak Eliasz czy Mojżesz, nie wymawia się zbyt młodym wiekiem, jak Jeremiasz, ani nie mówi: Odejdź ode mnie, Panie, bo jestem człowiek grzeszny, jak Piotr. A przecież anielskie zwiastowanie stawia ją w wyjątkowo trudnej sytuacji. Brzemienna dziewica: czy ktoś uwierzy w taki cud? Do dziś budzi to niedowierzanie i nawet od nas domaga się wiary, czego wyrazem jest artykuł Składu Apostolskiego: Wierzę(…)w Jezusa Chrystusa(…),który narodził się z Marii Panny. Mogła liczyć się z dotkliwymi konsekwencjami, z posądzeniem o cudzołóstwo włącznie. Przyzwolenie na działanie Słowa niosło za sobą komplikacje rodzinne i osobiste. Nie mogła przewidzieć jak zareagują rodzice czy zaręczony jej sprawiedliwy (oby wierzący!) Józef (Mt 1:19). Mimo to w jednej chwili zgodziła się zmienić wszystkie swoje plany, zrezygnować ze swoich marzeń, aby tylko Bóg mógł zrealizować swoje. Wiedziała, że po przyjęciu Słowa wszystko ulegnie zmianie i nic nie będzie jak dawniej. Musiała zdawać sobie również sprawę z odpowiedzialności, która została złożona pod jej sercem. Dowodzi tego Magnificat, stanowiący próbkę znajomości Boga i Starego Testamentu. Jej modlitwa w całości utkana została ze słów Pisma. W dziesięciu wierszach pieśni odnajdujemy ponad dwadzieścia nawiązań do ksiąg mojżeszowych, pism proroków i Psalmów. Znała Słowo, a w związku z tym również dylematy związane z podjęciem powołania. Mogła powiedzieć jak tylu przed nią: Wybacz, Panie, poślij kogo innego (Wj 4:13). Zamiast tego postawiła tylko jedno pytania: Jak się to stanie, skoro nie znam męża? (Łk 1:34). Pytanie to różni się od Zachariaszowego: Po czym to poznam? Gdy kapłan domagał się znaku, Miriam prosiła o wyjaśnienia. Na tę różnicę wskazuje reakcja Gabriela: Zachariasz został dotknięty niemotą (1:20), Miriam otrzymała odpowiedź. Cała tajemnica tkwi w zaufaniu. Na tę prawdę zwróciła uwagę również Elżbieta: Błogosławiona jesteś, któraś uwierzyła, że spełnią się słowa powiedziane Ci od Pana (1:45 BT). Podobnie jak w przypadku zmartwychwstania, również przy wcieleniu u źródeł tajemnicy odkupienia stoją kobiety. Mężczyźni, pełni obaw i niedowierzający, stoją w drugim szeregu, oddając w ten sposób palmę pierwszeństwa niewiastom. Konstatacja ta jest szczególnie zaskakująca, biorąc pod uwagę uwarunkowania społeczne, w tym prawne położenie kobiet w starożytności. Należy o tym pamiętać, gdy mówimy o kobietach „słaba płeć”. Pokora i ufność Miriam stawiają ją w szeregu wielkich „niewolnic Jahwe” (1 Sam 1,11). W tym szeregu stoi wyróżniona. Wiarą przewyższa Sarę, Rachelę i Leę, wielkie patriarchinie Izraela, ideały żydowskiej pobożności(Rut 4,11). W przeszłości to one uważane były za wzory wiary, najszczęśliwsze i najbardziej błogosławione. Ich imiona do dziś odnajdujemy wśród życzeń składanych żydowskiej pannie młodej. Miriam nie uśmiecha się z niedowierzaniem na wieść, że ma urodzić syna będąc dziewicą, jak śmiała się Sara, gdy anioł zapowiedział, że w wieku dziewięćdziesięciu lat zostanie matką. Nie jest również przebiegła jak Rebeka ani ogarnięta duchem rywalizacji, jak Lea i Rachela. Z głęboką wiarą wychodzi na spotkanie Słowa. Słucha i rozważa (Łk 1:29; 2:19), pomna na słowa pierwszego przykazania: „Słuchaj, Izraelu…„. Odpowiedź, jakiej udzieliła aniołowi, wyraża ideał służebnicy: Niech mi się stanie według słowa twego (1:38).
Miriam i Duch Święty
Gdy wyruszyła do Judei, była już pełna Ducha Świętego. Jej „chrzest w Duchu” dokonał się w ciszy nazaretańskiego domu, co potwierdzają słowa anioła: Duch Święty zstąpi na Ciebie i moc Najwyższego osłoni Cię (1:35). Użyte tu słowo episkadzo, przetłumaczone jako „osłonić”, użyte było wcześniej przez autorów Septuaginty jako terminus technicus obłoku chwały, spoczywającym (episkadzen) na Namiocie Zgromadzenia (Wj 40,34n). Duch działa od dnia stworzenia, zawsze jednak w cieniu Ojca i Syna. W czasie wędrówki Izraela po pustyni, jako obłok, okrywał Arkę Przymierza, w której znajdowało się Słowo Wszechmogącego. Teraz Duch spoczął na Miriam. W dniu Zielonych Świąt ten sam Duch osłonił Kościół i od dwóch tysięcy lat nie przestaje go osłaniać, będąc jednocześnie zasadą nowego życia wierzących. W Kościele, żywym Ciele Chrystusa, nadal przeżywamy szczególną obecność Słowa, działającego w mocy Ducha (Mt 18,20). W opisie Łukasza Matka Pana jawi się jako typ i pierwowzór Kościoła, zgromadzenia pierworodnych. Jako pierwsza miała przywilej przyjąć Jezusa do swojego serca. W naszym kościelnym języku, tak nazywamy nawrócenie i określamy moment zbawienia. Chrystus stał się jej osobistym Zbawicielem, a ona wyśpiewała swój wielki Magnificat, powtarzany od pokoleń w różnej postaci: Wielbi dusza moja Pana, i rozradował się duch mój w Bogu, Zbawicielu moim (Łk 1,47).
Miriam w drodze do Judei
Zaraz po zwiastowaniu udała się śpiesznie do domu Zachariasza. Szła do bliżej nieznanego miasta judzkiego. Według starożytnej tradycji było to Ain-Karim, miasto odległe o 10 km na zachód od Jerozolimy. Podróż brzemiennej Miriam uzmysławia nam istnienie wewnętrznej, duchowej potrzeby bycia z tymi, którzy dzielą z nami radość wiary. Jest to naturalny odruch wierzącego serca. Nie zmienia postaci rzeczy, że Miriam została w pewnym sensie zmotywowana do tego przez anioła. Wskazując jej na błogosławiony stan Elżbiety zachęcił ją, aby na własne oczy przekonała się o wielkich dziełach Pana. Idąc mogła dzielić radość z kuzynką i ugruntować swoją wiarę. Po to właśnie istnieje Kościół. Jest miejscem, w którym możemy budować wiarę, wzajemnie się zachęcać, czerpać wzorce, dzielić radość i przekonywać o działaniu Boga. Gdy z jakiegoś powodu zatracamy chęć przebywania z braćmi, zagłuszamy w sobie najbardziej podstawowy instynkt: instynkt zachowania wiary. I nie chodzi jedynie o grzech zaniedbania (Hbr 10:25), raczej o trwanie w zbawieniu (Flp 2:12). Bez wspólnoty jest to trudne, może wręcz niemożliwe. Łukasz wyeksponował jej pokorę i prostotę. Mimo, że jest tą jedyną, którą Bóg wybrał na matkę dla swojego Syna, nie znajdziemy w niej pychy ani wyniosłości. Wady te często dostrzegamy wśród innych sług Słowa. Obdarzeni większą łaską, a może po prostu innym charyzmatem, uważają się za lepszych od reszty Ludu Bożego. Pokora wciąż pozostaje towarem deficytowym, nawet w Kościele. Wiąże się z uniżeniem, rezygnacją z przysługujących praw i przywilejów. Łatwość, z jaką popadamy w poczucie wyższości z tytułu jakiegoś charyzmatu, urzędu, pozycji społecznej czy władzy, bywa porażająca. Natura chrześcijanina zna jednak i rozumie konieczność dystansu wobec siebie samego, rozdzielenia naszych naturalnych talentów i pracy, od niezasłużonego daru łaski Bożej (Łk 17:10). W otaczającym nas świecie mniejsi są zmuszani usługiwać większym. W Królestwie Bożym ten porządek jest odwrócony. Kto chce być pierwszy musi stać się sługą. W świecie (i w naszej starej naturze) są to rzeczy nie do pomyślenia. Wzór sługi odnajdujemy w pierwszej kolejności w Jezusie Chrystusie, który przyszedł nie po to, aby mu służono, lecz aby służyć i oddać życie (Mk 10:45). Paweł, zachęcając Filipin do wytrwałości, wskazał im na Chrystusa, który wyparł się samego siebie i przyjął postać sługi (Flp 2:7). Usługiwanie może mieć bardzo różną postać. Zawsze jednak pierwszym i podstawowym znakiem gotowości do służby jest obecność. To z niej wypływa chęć dzielenia się, możliwość okazywania pomocy i składania świadectwa. Miriam, wyruszając na spotkanie z Elżbietą, podejmuje inicjatywę. Otoczona łaską i obdarzona szczególnym charyzmatem, okazuje pokorę i chęć uczestnictwa w radości swojej siostry. Odnajdujemy w tym istotny wzór do naśladowania. Wyjście ku innym jest tym, do czego Bóg powołuje (i wciąż nawołuje) charyzmatyków. Zobowiązani do opuszczenia swoich wygodnych zborów, kościołów czy kaplic powinni pamiętać, że zostali powołani, aby wyjście ku górom. Wymaga to wysiłku i gotowości do przekraczania swoich słabości (1:39). Posłuszna głosowi Bożemu Miriam poszła drogą wiodącą z Galilei do Jerozolimy. Szczegół ten nie powinien ujść naszej uwadze. Szła ze swoim Panem, antycypując niejako Jego późniejsze wędrówki, w tym tę szczególną, ostatnią. Droga ku górom, do Jerozolimy, nie powinna być rozumiana w kategoriach geograficznych. Jest to obraz życia Chrystusa i chrześcijanina. Gdy przyjrzymy się konstrukcji Ewangelii Łukasza, zauważymy, że całe życie Jezusa jest jedną wielką pielgrzymkę do Świętego Miasta (Łk 9:51-19:28). Jego misja została przez Autora z rozmysłem ujęta w ramy „wstępowania”. Zwrot ten oznacza kroczenia ku Jerozolimie (ze względu na górzyste położenie Świętego Miasta nie tyle się do niego „szło”, co właśnie „wstępowało”, por. Łk 2:42; 18:31; Mt 20:17-18; J 2:13; 11:55). Z równin Galilei Jezus szedł do miejsca świętego, a kresem tej wędrówki było wzgórze poza murami Miasta, na którym został ostatecznie wywyższony (J 12:32). Miriam, pokonując tę drogę, realizowała Boży zamysł, kierując się czymś, co możemy nazwać intuicją wiary. Słuchanie prowadzi do posłuszeństwa.
Miriam i ewangelizacja
Autor trzeciej Ewangelii nie wspomina nic o trudach wyprawy. Nic też nie mówi o niebezpieczeństwach panujących na ówczesnych drogach, o podróży, która musiała trwać kilka dni (może nawet tydzień), a przecież w drogę wyruszyła młoda dziewczyna i to w pierwszych tygodniach ciąży. To wszystko schodzi na dalszy plan i nie jest ważne w kontekście radości, jaka stała się udziałem Miriam. Radość dzielenia się i chęć uczestniczenia w Bożych dziełach to sedno ewangelizacji. Głoszenie Ewangelii może odbywać się na wiele różnych sposobów. Gdy zastanawiamy się nad skuteczną ewangelizacją, często mamy na myśli wielkie akcje, gorliwych i pełnych ognia ewangelistów (oby Bóg dał takich jak najwięcej!), sale wypełnione ludźmi, dobrą oprawę muzyczną i oczywiście las rąk wzniesionych w geście przyjęcia Jezusa. Nie negując potrzeby organizowania kampanii ewangelizacyjnych (to wypróbowane i doskonałe narzędzie), nie wolno nam jednak tracić z oczu samej istoty ewangelizacji. Omawiana perykopa uczy nas tego zwracając uwagę na osobowy (interpersonalny) charakter ewangelizacji. Przekazywanie dobrej nowiny dokonuje się tu poprzez budowanie relacji i przyjmuje najprostszą postać: odwiedziny, gościnność, rozmowę. Coraz częściej Kościoły dostrzegają potrzebę ewangelizacji rozumianej właśnie w ten sposób. Jej istotą nie jest jakaś anonimowa „akcja kościelna”, lecz określony styl życia. Głoszenie Chrystusa nie może być ograniczone do grupy duchownych i „duchowych”. Dzielenie się radosną nowiną to uniwersalne wyzwanie, zadanie skierowane do każdego ucznia Chrystusa. Jak możemy zauważyć w omawianej perykopie, wyjście z ewangelią jest czymś absolutnie naturalnym i takim musi pozostać. Jest to odruch serca. Powinniśmy być wyczuleni na podobne odruchy serca. Nie wszystko da się przecież pojąć i przewidzieć. W dzieleniu się dobrą nowiną powinniśmy zdać się na działanie Ducha Świętego, który zamieszkuje w nas i porusza nasze serca. Psalmista, w jednej z pieśni pielgrzymkowych, przedstawia następująco ideał sługi i służebnicy: Jak oczy sług na rękę swych panów, jak oczy służebnicy na rękę swej pani, tak oczy nasze patrzą na Pana, Boga naszego, aż się zmiłuje nad nami (Ps 123:2). Poznanie i wypełnienie woli Pana, a może wręcz spełnienie Jego życzeń, to ideały doskonałego sługi. Ewangelizacja nie zaczyna się w chwili głoszenia. Jej początek to osobiste słuchanie i przyjęcie słowa. Niosąc innym Chrystusa nie możemy zapomnieć, że pierwszym Jego odbiorcą nie jest ktoś drugi, ale ja sam. Zanim skutecznie przekażę Go innym, muszę pozwolić, aby najpierw mnie wprowadził na właściwe ścieżki, abym mógł wkroczyć w ślady Pana. Skuteczne świadczenie to koherencja między moimi słowami a czynami. Czyny to pewien rodzaj słów. Przemawiają one często lepiej niż setki kazań i świadectw. Jezus wielokrotnie wzywał swoich naśladowców, aby przekroczyli granice słownych deklaracje i wyruszyli w drogę: Jeśli kto chce pójść za mną, niechaj się zaprze samego siebie i bierze krzyż swój na siebie codziennie, i naśladuje mnie (Łk 9:23). W pierwszym Kościele chrześcijanie nazywali siebie „uczniami (zwolennikami) Drogi (Pańskiej, Bożej)” (Dz 9:2; 18:25.26; 24:14.22). Być może jest to aluzja do żydowskiej tradycji nazywania poszczególnych szkół w judaizmie „drogami”. Dla chrześcijanina sformułowanie to ma jednak głębszy sens. Drogą nie tyle jest ta czy inna nauka, ale sam Chrystus. Kościół jest wierny Panu, gdy podąża za Nim, gdy jest w drodze. Tak właśnie zaczyna się wielki nakaz misyjny: Idźcie tedy i czyńcie uczniami wszystkie narody. Zgodnie z oryginalną składnią zdanie to należałoby przetłumaczyć inaczej, choć zdecydowanie mniej zgrabnie: Idący więc czyńcie uczniami wszystkie narody. Nie jest to więc nakaz skierowany do misjonarzy, ale zachęta dla wszystkich uczniów Chrystusa. Gdziekolwiek się udadzą mają głosić dobrą nowinę. Tak ujęte przykazanie nie ogranicza ewangelizacji do kampanii misyjnej z udziałem ewangelistów. Gdy zepchniemy ewangelię do getta naszych kaplic i ograniczymy do kościelnych tradycji, dobra nowina przestanie być rzeką niosącą życie, przemieniającą i ożywiającą. Pozostanie po niej jedynie pusta forma, wyschnięte koryto rzeki. Pozostaną tradycje, rytuały, piękne i wzniosłe obrzędy, które same w sobie nikogo nie zbawią i nikomu nie pomogą. Aby do tego nie dopuścić należy nieustannie szukać źródła, nie zatrzymywać się na drodze, nie budować na niej domów, ale wciąż piąć się w górę. Ewangelia jest jak ciasto, które z nadmiaru drożdży wyrasta poza formę. Dlatego w imię wierności jej zasadom nie wolno zrzucać odpowiedzialności za głoszenie Chrystusa na wyspecjalizowane grupa „zawodowych” ewangelistów, pastorów czy nauczycieli, ale należy być posłuszny słowu i osobiście składać świadectwo o Jezusie. Aby to podkreślić posłużmy się argumentem ze statystki. Z ostatnich badań wynika, że najbardziej dynamiczny rozwój Kościoła ma miejsce wówczas, gdy ogół wiernych bierze na siebie odpowiedzialność za ewangelizację. Gdy Chrystus zwiastowany jest w ramach osobistych relacji i bezpośredniego świadectwa, Kościół notuje przyrost. W ten sposób staliśmy się dziś uczestnikami jednej z największych rewolucji w dziejach Kościoła, rewolucji przemieniającej zarówno świat, jak i oblicze chrześcijaństwa. Statystyki notują wzrost chrześcijaństwa ewangelikalnego na niespotykaną dotąd skalę. Według badaczy wzrost ten wiąże się z jednej strony z przyjęciem mocy Ducha Świętego (charyzmatycy są bez wątpienia najprężniejszą siłą przebudzenia), z drugiej zaś z osobistym zaangażowaniem wierzących. Choć nie piszą o tym gazety (przynajmniej nie tak często, jak na to zasługuje sam fenomen), to doświadczenie wiary i mocy Ducha Świętego jest dziś udziałem ponad pół miliarda osób na ziemi. Cyfry nie są oczywiście najistotniejsze, mogą wręcz prowadzić do pewnego zamieszania. Owe 500-600 mln ludzi nie stanowi bowiem zwartego Kościoła, ale tysiące małych i większych autonomicznych wspólnot, cały szereg ewangelikalnych konfesji oraz różnych grup, znajdujących się w kościołach tradycyjnych. Chrześcijaństwo ożywa, gdy jego wierni rozpoznają swoje powołanie.
Miriam i Elżbieta. Spotkanie
Powróćmy do Miriam. Łukasz ze szczegółami opisał scenę jej spotkanie z Elżbietą. Wielki wybuch emocji, który relacjonuje ewangelista, rozpoczyna się od hebrajskie pozdrowienia: Szalom! Chyba nigdy wcześniej nie wywołało ono takiej eksplozji radości. Autor Ewangelii wspomina, że Elżbietę, na głos tego pozdrowienia, ogarnął Duch Boży, a sześciomiesięczny Jan poruszył się w jej łonie. Żona kapłana krzyknęła (zawołała donośnym głosem): Skądże mi to, że Matka mojego Pana (gr. mater tou Kyriou mou) przyszła do mnie? (1:42-43). W Nienarodzonym rozpoznała swojego Pana. Była pierwszą, która złożyła wyznanie wiary, powtarzane następnie przez wszystkie wieki w Kościele. Ten, który narodzi się z Dziewicy, jest Panem. Uwierzyła, choć nie widziała. Zachwyt Elżbiety wywołuje pieśń uwielbienia u Miriam. Zwyczajne spotkanie staje się spotkaniem modlitewnym, na którym wiara rodzi wiarę, a radość jednej osoby staje się udziałem drugiej. Mimo, że żona Zachariasza była dużo starsza od Dziewicy z Nazaretu, z pokorą przyjęła wieść o szczególnym wywyższeniu swojej młodszej siostry. Nazwała ją wręcz błogosławioną między niewiastami. W ten sposób potwierdziła swoją sprawiedliwość przed Bogiem. Nie czujemy w niej zazdrości, a przecież zazdrościć przychodzi tak łatwo. Wystarczy nieraz, że Bóg obdarzy łaską inną osobę, ktoś otrzyma nieco więcej niż my czy powodzi mu się znacznie lepiej, a już w sercu pojawiła się dziwna gorycz. Tak niewiele potrzeba, aby zazdrość nas zraniła i wpuściła jad do naszego życia. Zazdrość stała się motywem pierwszego zabójstwa. Zazdrosna rywalizacja między braćmi była powodem gehenny patriarchy Józefa oraz wielu innych większych i mniejszych tragedii znanych nam z kart Biblii, historii i codzienności. Elżbieta potrafiła wznieść się ponad tę małostkowość i dała doskonały wzór pokory. Prawdziwa pokora nie ma nic wspólnego z cierpiętnictwem i poniżaniem siebie. Jest autentyczną postawą życzliwości wobec innych ludzi. Warto zwrócić uwagę na jeszcze innego bohatera tej perykopy – Jana. Gdy Miriam weszła do domu Zachariasza i pozdrowiła Elżbietę, na głos tego pozdrowienia dziecko w łonie Elżbiety podskakiwało z radością (gr. skirtao). Greckie słowo użyte w tym tekście oddaje hebrajski termin określający tańce liturgiczne towarzyszące procesjom Arki Przymierza w Jerozolimie. Anioł zapowiedział Zachariaszowi, że jego syn będzie napełniony Duchem Świętym już w łonie matki swojej (1,15), jednak okoliczności, w jakich do tego doszło, są zaskakujące. Radość matki stała się udziałem jej nienarodzonego syna. Cały ten passus przypomina efekt domina: jedne wydarzenia wynikają z drugich i prowadzą do następnych, z wiary w wiarę. Tym, który to wszystko poruszył jest sam Bóg. Od Niego wszystko się zaczyna i ku Niemu zmierza.
Miriam: Matka Pana i Matka Boga?
We współczesnym chrześcijaństwie nie ustaje dyskusja nad implikacjami płynącymi z tytułu „Matka mojego Pana”. Co miała na myśli Elżbieta nazywając w ten sposób Miriam? Czy formułując to zdanie wyraziła swoją wiarę w boskość Jezusa? A może uznała w Nim jedynie ziemskiego króla i nieokreślonego bliżej mesjasza, jak chcą niektórzy? Pozostają również inne pytania: czy termin „Pan” powinien być odczytany na tym miejscu jako „Bóg” i czy w związku z tym uzasadnione jest nazywanie Miriam Matką Boga? Całkiem dużo pytań jak na jeden krótki zwrot. Z pokorą trzeba przyznać, że nie jesteśmy w stanie udzielić prostej odpowiedzi na te pytania. Tylko Bóg raczy wiedzieć, co Elżbieta miała na myśli wołając w ten sposób. Zwróćmy jednak uwagę na nauczanie Kościoła apostolskiego na temat Syna Miriam. Z ewangelii wynika, że Jezus z Nazaretu uważał siebie za Syna Bożego. Gdy odpuszczał grzechy, autorytatywnie wyjaśniał Prawo, czynił siebie sędzią wszystkich żywych i umarłych, nazywał Panem, przyjmował oznaki kultu Bożego, w każdej z przyjętych postaw wskazywał na siebie jako na Boga Izraela. Tak też został odebrany przez swoich wrogów. Część uczonych w Piśmie, faryzeuszów i saduceuszy uznało Jego pretensje za bluźnierstwo. Doprowadziło to w konsekwencji do procesu i egzekucji Jezusa (J 10:33; Mt 26:63-65). Z drugiej strony apostołowie i pierwsi uczniowie od początku zwiastowali światu, że Jezus z Nazaretu jest Panem i Bogiem (J 20:28). Właśnie w ten sposób został przedstawiony w pismach Nowego Testamentu, najwcześniejszej teologii chrześcijaństwa. Kościoły Wschodu i Zachodu w swoich wyznaniach wiary jednoznacznie wyrażają wiarę w boskość Jezusa. Z tego faktu wnika następująca konstatacja: jeżeli Jezus jest Panem i Bogiem, to Miriam jest matką Pana i Boga. Okazuje się, że nie jest to dla wszystkich takie jednoznaczne. Istnieje powszechna zgoda do tytułowania jej Matką Pana i na tym konsens się kończy. Do głosu dochodzą różnice zdań. Podłożem sporu nie jest teologia, a na pewno nie w pierwszej kolejności. Część chrześcijan obawia się raczej konsekwencji płynących z nadania Miriam tytułu Matki Boga i obawy te nie są całkiem pozbawione racji. Kult maryjny (mariolatria?) jest bardzo powszechny. Widać jego ogromny wpływ zarówno na liturgię i osobistą pobożność wiernych różnych Kościołów. Prowadzi to niektórych do przekonania, że sam tytuł „Matka Boga” stanowi preludium do rozwoju kultu maryjnego. Tym bardziej, że często nie zwraca się uwagi na różnice między teologią kościelną a pobożnością ludową. Ta druga idzie wręcz w kierunku ubóstwienia Maryi. W tym wypadku część wiernych rzeczywiście nie rozróżnia tytułów, atrybutów i nie czyni różnic w okazywaniu czci między nią a Bogiem. Teologie poszczególnych konfesji stoją jednak na innym stanowisku niż infantylna mentalność ludowej pobożności. W kręgach czcicieli Maryi istnieje nawet powiedzenie: „Diabeł i teologowie zawsze przeciw Maryi”. Przejawy nadmiernego kultu maryjnego wywołały określone reakcje już w okresie późnego antyku. Począwszy od reformacji (XVI w.) krytyka przyjęła postać zdecydowanie bardziej radykalną, choć wbrew pozorom nie doprowadziła do odrzucenia tytułu „Matka Boga”. Więcej, Kościoły reformacji przyjęły ten tytuł i przekazały go w swoich księgach symbolicznych (Wyznaniach Wiary). Wynikało to zasadniczo z dwóch przesłanek. Po pierwsze reformatorzy (Luter, Melanchton, Kalwin i inni) zauważyli, że tytuł ten wyraża poprawnie treść nauki na temat osoby Chrystusa. Po drugie, Kościoły te przyjęły niejako en bloc orzeczenia czterech pierwszych soborów Kościoła antycznego. W ten sposób również orzeczenia trzeciego soboru (efeskiego) uznano za biblijnie ortodoksyjne. Tymczasem to właśnie na tym soborze ogłoszono dogmat o jedności dwóch natur w osobie Chrystusa, co znalazło swoje odzwierciedlenie w tytule „Theotokos” (Boża Rodzicielka, Bogurodzica; terminy „Bogurodzica” i „Matka Boża” nie są do końca synonimiczne, ale nie będziemy na tym miejscu tego roztrząsać). Trzeba również zaznaczyć, że choć Kościoły reformacji przyjęły omawiane tytuły, to niezbyt chętnie go używały. Czyniły tak właśnie ze względu na wspomniane wcześniej implikacje związane z mariolatrią. Kolejne Kościoły, powstałe w wyniku ożywienia reformacyjnego (począwszy od anabaptystów i menonitów), zajęła mniej jednoznaczną postawę wobec starochrześcijańskich orzeczeń wiary. Doprowadziło to do szeregu zróżnicowań w łonie protestantyzmu, również w kwestii tytułu „Matka Boża” (dla uproszczenia w dalszej części tekstu terminy Theotokos i Matka Boża będą używane zamiennie). Część nowopowstałych konfesji zanegowała posługiwanie się tym sformułowaniem. U podstaw decyzji nie tkwiły żadne (poważne) różnice chrystologiczne. Podstawą do odrzucenia były raczej względy natury praktycznej, w szczególności zaś wspominane nadużycia w kulcie maryjnym. W zależności od tradycji eklezjalnej, z której poszczególne konfesje będą się wywodziły, jedni chrześcijanie zachowują sformułowanie „Matka Boga”, inni je odrzucą.
Miriam Theotokos
Ci ostatni powołują się na spór toczący się w Kościele w piątym wieku. Z tamtych odległych czasów pochodzą podstawowe terminy używane w dyskusji nad tytułami maryjnymi. Jako alternatywne dla „Theotokos” pojawiły się wówczas „Anthropotokos” (rodzicielką Człowieka) i „Christotokos” (rodzicielką Chrystusa). Jednak niechęć do tytułu „Matka Boża” może przyjąć również postać niebezpieczną, na co zwrócił uwagę Kościół późnego antyku. Chodzi głównie o kwestię rozdzielenie natur w Chrystusie. Część przeciwników tytułowania Miriam terminem „Matka Boga” twierdzą, że Miriam była matką jedynie ludzkiej natury Chrystusa, przez co unikają nazywania jej Bogurodzicą. Niby jasne, a jednak wyjątkowo problematyczne. Dylemat leży w samej istocie pojmowania Chrystusa. Na ile jest On Bogiem, a w jakim stopniu pozostaje człowiekiem? Zagadnienia dotyczące relacji między bóstwem a człowieczeństwem Jezusa analizowane były w Kościele po zakończeniu wielkiego sporu ariańskiego, negującego bóstwo Chrystusa (IV w.). Kolejna poważna debata rozpaliła umysły chrześcijan w trakcie sporu nad naturami w Chrystusie. Przez ponad dwadzieścia lat gorąco dyskutowano na ten temat. Później jeszcze przez dalsze dwieście lat odżywać będą echa tego sporu, co znajdzie odzwierciedlenie w kolejnych dwóch soborach konstantynopolitańskich w VI i VII w.. Głównym „bohaterem” sporu był biskup i patriarcha Konstantynopola, Nestoriusz. Jako zwolennik szkoły antiocheńskiej kładł on szczególny nacisk na człowieczeństwo Chrystusa. Był zwolennikiem „czytelniejszego” rozdzielenia natur w Chrystusie. Uważał, że relacje między Jezusem (człowiekiem) a Logosem (Chrystusem) przypominają relację zachodzące pomiędzy Świątynią a Bogiem. Zabraniając nazywania Miriam Matką Bożą doprowadził do gwałtownej reakcji zwolenników Theotokos. Został ostro skrytykowany przez Cyryla, patriarchę Aleksandrii. Ten doskonały kościelny dyplomata (co nie jest w tym wypadku komplementem), nie tylko skrytykował poglądy Nestoriusza, ale doprowadził też w ostateczności do potępienia samego Nestoriusza i jego poglądów na soborze w Efezie (431 r.). Dwadzieścia lat później, na soborze w Chalcedonie (451), potępione zostały poglądy Eutychesa, mnicha konstantynopolitańskiego, zwolennika szkoły aleksandryjskiej. Szkoła ta podkreślała bóstwo Chrystusa i słynęła z doskonale wypracowanej metody alegorycznej. Eutyches był przekonany o istnieniu w Chrystusie jednej natury, dodajmy – wyłącznie boskiej. Z jednej strony mamy do czynienia z degradacją bóstwa Jezusa, z drugiej zaś deprecjacją Jego człowieczeństwa. Oba poglądy zostały ostatecznie odrzucone przez starożytny Kościół i uznane za herezje (nestorianizm i monofizytyzm). Na wspomnianych soborach stwierdzono, że związek między naturą boską a ludzką nosi cechy unii personalnej (hipostatycznej). Oznacza to pełną jedność osobową (tak należy rozumieć termin unia hipostatyczna), przy jednoczesnym zachowaniu oddzielności i integralności obu natur. W ten sposób Ojcowie uniknęli popadnięcia w jedną z niebezpiecznych skrajności. W poglądach Nestoriusza odnaleziono nadmierne rozdzielenie natur i to do tego stopnia, że można było de facto mówić o dwóch synach: Bożym i Człowieczym, połączonych ze sobą luźnym związkiem godności i autorytetu. Drugą skrajnością było przekonanie o wchłonięciu w czasie wcielenia jednej natury Chrystusa przez drugą, w wyniku czego pozostała już tylko jedna natura (gr. mono fisis, monofizytyzm). Na soborach orzeczono to, w co Kościół wierzył od początku, a mianowicie, że Jezus jest prawdziwym (pełnym) Bogiem i prawdziwym człowiekiem. Pomimo dwóch natur pozostaje nadal jedną, integralną osobą, a wszelkie próby rozdzielenia lub mieszania natur prowadzić muszą do herezji. Według soborowych orzeczeń, opartych na solidnych biblijnych podstawach, Chrystus – Człowiek i Bóg, był (i pozostaje) jedną Osobą, jednym Synem i jednym Panem, Drugą Osobą Trójcy Świętej. Ojcowie uznali niemożność rozdzielenia tego co boskie, od tego co ludzkie. Stwierdzono jednocześnie, że to, co dotyczy jednej natury, może być przeniesione na całą osobę Chrystusa (tzw. zasada współorzekania, zwana po łac. communicatio idiomatum). Prawdę tę wyrażamy wówczas, gdy nazywamy człowieka, Jezusa z Nazaretu, Bogiem. Również wtedy, gdy mówimy „Boże Narodzenie” lub śpiewamy kolędę „Bóg się rodzi”. Stanowi to oczywisty paradoks. Z jednej strony Kościół od początku uczył, że Bóg nie ma początku i końca, nie rodzi się ani nie umiera, nie cierpi i w ogóle nie podlega żadnym zmianom. Z drugiej zaś wyrażał przekonanie, że Chrystus, Bóg i Człowiek, urodził się, cierpiał, umarł i zmartwychwstał. Złożenie tych dwóch elementów w jeden zwrot: „Bóg się rodzi” lub „Matka Boga”, prowadzi do wskazanego paradoksu. Już na początku chrześcijaństwa wywoływało to liczne spory i podziały. Na przełomie I/II w. część judeochrześcijan odrzuciła bóstwo Jezusa, nie mogąc pogodzić wiary w Jednego Boga z wiarą bóstwo Syna (ebionici). W II wieku pojawiły się inne próby rozwiązania problemu. Niektórzy twierdzili, że Jezus jest adoptowanym synem Boga (adopcjonizm), inni zaś, że jest tożsamy z Bogiem Ojcem (modalizm). W pierwszym przypadku odrzucano bóstwo, w drugim zaś człowieczeństwo Jezusa. W IV wieku pojawił się Ariusz ze swoimi poglądami o całkowitej różnicy między Ojcem a Synem (nie są współistotni). Wszystkie te poglądy usiłowały, w oparciu o logikę i Pismo Święte, rozwiązać omawiany problem. Wszystkie też zostały potępione i odrzucone przez Kościół jako herezje. Chyba najtrafniej samą istotę paradoksu chrześcijańskiej wiary w tym względzie ujął Tertulian, pisarz przełomu II/III w., stwierdzając: Wierzę, bo to absurdalne (Credo, quia absurdum). Ta (zaskakująca) sentencja tylko z pozoru wydaje się trudna do przyjęcia. Tertulian wskazywał po prostu na konieczność przekroczenia wiarą granic ludzkiego rozumu, naszej logiki. W przeciwnym razie wierzylibyśmy tylko w to, co racjonalne i zrozumiałe, odrzucając to, co należy do sfery Tajemnicy Bóstwa i czego nie da się wyjaśnić żadnym ludzkim językiem (Iz 55:8-9; Kol 2:2). Jak się ma cała ta dyskusja o Chrystusie, Jego naturach i osobowości, do naszego rozważania o Miriam? Na podstawie biblijnej nauki o dwóch naturach i jednej osobie oraz płynących z tego konsekwencji (wymiany orzekania) należy przyjąć, że Miriam urodziła osobę Jezusa, a nie jakąś jego „ludzką” część. Nie dysponujemy bowiem żadnymi narzędziami, zdolnymi do rozdzielenia pierwiastka boskiego od ludzkiego w Chrystusie. Kiedy w przeszłości podejmowano takie próby, kończyło się to zawsze herezją. Dziś, mimo postępu wieków, nadal nie dysponujemy lepszymi narzędziami w tym względzie, co zmusza do respektowania lub przynajmniej liczenia się z orzeczeniami Ojców pierwszych soborów. Jak należy rozumieć sformułowanie „Theotokos” przyjęte w 431 roku w Efezie? Według orzeczeń soborowych Miriam pozostaje absolutnie w cieniu osoby Chrystusa. Sformułowanie „Theotokos” przyjęte zostało jako wyraz wiary Kościoła w jedność i boskość Chrystusa, a nie Miriam. Ojcowie Kościoła sformułowali ściśle chrystocentryczną (nie mariologiczną czy mariocentryczną) prawdę wiary. Miriam jest Theotokos, ponieważ (i tylko dlatego, że) Chrystus jest Bogiem! Mimo to przeciwnicy tytułu „Matka Boga” wciąż obawiają się, że sam tytuł może (w jakiś tajemniczy sposób) prowadzić do mariolatrii. Radykalne wypowiedzi środowisk ewangelikalnych, stojących zdecydowanie po stronie „Anthropotokos” lub „Christotokos” i negujące uznanie Miriam za Matkę Boga, prowadzić mogą w konsekwencji do popadnięcia w herezję nestorianizmu. Wbrew pozorom Nestoriusz nie był wielkim mężem Bożym, jak chcą niektórzy, a jego nauka o dwóch synach w Chrystusie wyraźnie rozmija się z biblijną prawdą: jeden Pan (Ef 4:5). Należy przy okazji zauważyć, że odrzucenie bóstwa Chrystusa zawsze prowadzi poza margines Kościoła. Miało to miejsce po raz pierwszy w czasach powstania judeochrześcijańskiego ebionityzmu, ma również dziś, choć w innej postaci (Świadkowie Jehowy, Badacze Pisma Świętego). Na koniec warto zaznaczyć: z obawy przed wypaczeniem jednej fundamentalnej prawdy (tylko Bogu chwała), nie można wykrzywiać czy odrzucać drugiej prawdy – o integralności osoby Jezusa Chrystusa. Bóg chrześcijan, Jezus Chrystus, ma Matkę!
Zakończenie
W wydarzeniach, stanowiących niejako preludium Ewangelii, rozgrywają się jedna po drugiej znaczące sceny. Głównymi bohaterami są dwaj nienarodzeni chłopcy, ich matki i ojcowie. Opatrzność na stałe połączyła ze sobą losy Jana i Jezusa, Eliasza i Mesjasza. Ich matki stały się brzemienne w niezwykłych okolicznościach. Ojcowie (jeśli się tak można wyrazić o Józefie z Nazaretu), mężowie sprawiedliwi, musieli borykać się z zaskakującymi decyzjami Boga, własnymi słabościami i zaufaniem. Wszystko działo się na głębokiej prowincji, w małych miasteczkach Judei i Galilei. Wydarzenia, w które zostały włączone osoby dramatu, zaważyły na historii świata bardziej niż polityka wielkich królów i cesarzy. Nawet z piedestałów historii Pan strąca władców, a wywyższa pokornych (Łk 1:52). Więcej osób zna Miriam, niż cesarza Augusta. Tkwi w tym kolejny paradoks, tym razem historii. Tych fundamentalnych dla dziejów cywilizacji i kultury faktów nie zauważyli wielcy dziejopisarze cesarstwa. Opisywali reformy cesarza Augusta, odnawiającego swoje imperium i burzliwe dzieje króla Heroda, znanego z wyjątkowej brutalności nawet wobec własnej rodziny. Nie dostrzegli faktów, które przemieniły oblicze ziemi. Zresztą nikt, może poza najbliższymi, nie zauważył radości dwóch kobiet. Nikt też nie zwrócił początkowo uwagi na wyjątkowość spotkania, do którego doszło klika kilometrów od Jerozolimy. Uczynił to dopiero po latach Łukasz. Może nawet same uczestniczki wydarzeń nie zdawały sobie sprawy z wyjątkowości wszystkich tamtych chwil. Uczyniły to zapewne znacznie później. Czyż Elżbieta mogła przypuszczać, że radosnym okrzykiem Matka mojego Pana wywoła tyle zamieszania i jeszcze po dwóch tysiącach lat będziemy rozmyślać nad znaczeniem jej słów? Czy Miriam, pokorna służebnica Pańska, mogła przypuszczać, że swoją postawą w przyjęciu Słowa nada pojęciu zaufanie nowego wymiaru? Po raz kolejny możemy się przekonać, że dla Boga liczy się pokora, słuchanie z wiarą i posłuszeństwo. Mówiąc językiem wielkiego hymnu Miriam: Bóg rozprasza ludzi pyszniących się zamysłami serc swoich (Łk 1:51). Bóg stroni od świata naszej polityki, ale nie stroni od ludzi. W rozważanym fragmencie odnaleźć możemy ogromny ładunek nadziei, co pozwala spojrzeć na otaczający nas świat inaczej. Spotkanie dwóch oczekujących matek, dwóch wielkich postaci Biblii, jest dla nas nie tylko lekcją wielkiej miłości Boga do człowieka, ale także doskonałą wskazówką dla realizowania powołania, z którym zostawił nas Pan. Otrzymaliśmy wzory zachowań, konkretne wskazówki. Obyśmy tylko umieli je wykorzystać w naszej codziennej drodze za Chrystusem. Opowiadanie Łukasza emanuje nadzwyczajnym ciepłem, rozwesela i zmusza do refleksji. Niech Boże słowo trwa w nas, a my, wzorem Matki Pana, zachowujmy wszystkie te słowa w sercu swoim (Łk 2:51).
Wojciech Gajewski